wystawy

Pragaleria

Stalowa 3, Warszawa

Cykl kompozycji Stanisława Tomalaka „Wojna totalna” składa się z kilkunastu obiektów – obrazów, wykonanych na przestrzeni kilkunastu lat unikatową techniką. Autor zatapia setki plastikowych figurek żołnierzyków w masie poliuretanowej, budując fikcyjne pola bitew. Przy okazji przetwarza „zabawki do nauki zabijania”, wykonane z często nieposiadającego atestu plastiku w obiekty artystyczne, nadając im pacyfistyczny wymiar i na swój sposób je utylizując. Pod grubą warstwą farby akrylowej i patyny nikomu z pewnością nie zaszkodzą.

Zamiarem autora nie jest rekonstrukcja historycznych bitew ani budowanie katastroficznych wizji. Nie wierzy on bowiem w to, że dobro zatriumfuje nad złem w wyniku walki militarnej, ponieważ nie ma dobrych wojen! Cykl tych prac jest całkowicie wolny od politycznych ocen i emocji, które zwykle towarzyszą prawdziwym konfliktom zbrojnym. Przesłaniem tych kompozycji jest subiektywny wyraz niepokoju autora, który postrzega współczesny świat jako coraz bardziej złożony i przesiąknięty konfliktami organizm, w którym coraz trudniej jest odróżnić od siebie racje i idee. Piękna koncepcja globalizacji pozwala na wymianę kulturową i gospodarczą – ubogaca państwa i narody. Równolegle swobodnie szerzy się fanatyzm, choroby, terroryzm, kwitnie handel narkotykami, rozwijane są niebezpieczne badania naukowe.

Burzliwe, neobarokowe kompozycje Stanisława Tomalaka, nawet z niewielkiej odległości, sprawiają wrażenie ekspresyjnych abstrakcji i są metaforyczną próbą zilustrowania stanu rzeczy aktualnie nurtującego artystę. Wszystko staje się wirem, magmą złożoną ze stapiających się ze sobą, coraz mniej czytelnych elementów. Współcześnie człowiek jest zalewany strumieniem informacji, w którym niezwykle trudne oddzielić jest prawdę od fałszu. Stanisław Lem nazwał ten proces „tykającą bombą megabitową”. Oko widza dopiero z bliska dostrzega groteskową mieszankę ciał i broni. Powstaje pytanie bez odpowiedzi: o co w tym wszystkim chodzi?

Zespół Pragalerii

Dziś wtorek, a to oznacza, że mamy przyjemność przedstawić kolejną odsłonę naszego nowego cyklu „Artysta Tygodnia”. Najbliższe dni spędzimy z malarską twórczością Piotra Worońca juniora! Serdecznie zapraszamy do lektury katalogu PDF, w którym znaleźć można, oprócz reprodukcji prac artysty, również tekst kuratorski podsumowujący jego dotychczasową działalność artystyczną. Zachęcamy również do śledzenia naszych mediów społecznościowych, w których codziennie prezentować będziemy jeden z obrazów Piotra Worońca juniora!

Katalog PDF: POBIERZ

Oferta Galeryjna: PIOTR WORONIEC JR

Artystyczna twórczość Piotra Worońca juniora wykazuje silne cechy autotematyzmu. Artysta, zafascynowany materią, prowadzi dialog z medium w którym pracuje, stosuje strategie, mające na celu twórcze przekształcanie i przekraczanie granic malarstwa. Swoje kompozycje już od lat tworzy głównie na ciężkich, drewnianych płytach, samodzielnie przygotowuje grunty, aby uzyskać charakterystyczną fakturę, farby nakłada szpachlą (o której sam mówi, że jest jego ulubionym narzędziem malarskim), wprowadza w obręb przedstawienia obiekty znalezione (takie jak fragmenty kart bibliotecznych, porzucone notatki z zeszytu, koperty, a nawet tkaniny), czasem nawet, w akcie absolutnego zerwania z dwuwymiarowością malarstwa, pokrywa farbą samodzielnie wykonane kubiki. Konsekwencją zainteresowania twórcy nieklasycznymi, nietradycyjnymi rozwiązaniami malarskimi, stało się również wypracowanie przez niego charakterystycznego języka, którym opisuje swoje działania artystyczne. Obrazy nazywa „malaturami”, proces ich powstawania: „modelowaniem”.

Kompozycja malatur Piotra Worońca juniora oparta jest na podziałach i kontrastach. Czasem (jak np. w cyklu „Multiplikacje) zestawia ze sobą niewielkie, osobne prace (wykonane na płótnach lub kartonach), przymocowuje je jedna do drugiej, tak, że wspólnie tworzą jeden, zunifikowany malarski organizm, choć podzielony na liczne komórki. Kiedy indziej, na gładko opracowaną powierzchnię malarską nakłada geometryczne kształty, otoczone mistrzowsko opracowanym cieniem, który sprawia, że oko odbiorcy zaczyna postrzegać je jako obiekty trójwymiarowe. Często stosowanym przez Worońca zabiegiem jest warstwowe nakładanie farb o różnych barwach i temperaturach. Następnie, używając m.in. papieru ściernego, malarz odsłania, w sposób selektywny, zakryte wcześniej plamy koloru, uzyskując w nowatorski sposób kontrasty barw ciepłych i zimnych, jasnych i ciepłych, ostrych i zgaszonych. W swoich malaturach zdarza mu się nawet łączyć dwa, zupełnie odmienne sposoby malowania: w pierwszej fazie tworzy emocjonalne malarstwo gestu, wywiedzione z amerykańskiego ekspresjonizmu abstrakcyjnego (action painting), które następnie uspokaja, porządkuje i koryguje poprzez niemal mechaniczne rozprowadzenie masy szpachlowej. To właśnie kontrasty i podziały jego prac, uzyskiwane dzięki użyciu nowatorskich sposobów kształtowania formy, powodują, że w jego malaturach odnajdujemy, pomimo pozornego spokoju, pełną paletę emocji, szczególny liryzm i charakterystyczne, jakby zamrożone, napięcie.

W malarstwie, Piotr Woroniec jr poszukuje prawdy, jak największej prostoty, ucieka od wszelkiej sztuczności i patetyzmu. Właśnie dlatego, tak ważny jest dla niego fizyczny kontakt z materią, w której pracuje, jak również użycie nieklasycznych, technicznych i budowlanych narzędzi i materiałów. Samego siebie postrzega jako reżysera, który aranżuje dzieło. Uważa, że malować można „wszystkim po wszystkim”. Nie dajmy się jednak zwieść! Choć artysta tworzy sztukę abstrakcyjną – bo język figuracji jest w jego przekonaniu zbyt ubogi, by przedstawić chociażby ludzkie stany emocjonalne, to jednak jego malatury pozostają silnie zakorzenione w rzeczywistości, która go otacza. Piotr Woroniec junior czerpie inspiracje z dawnego malarstwa, kontaktu ze zjawiskami naturalnymi i wytworami kultury, analizuje uczucia, jakie ten kontakt w nim wzbudza, a następnie tworzy nową rzeczywistość, w której realne obiekty, wydarzenia i emocje przestawia za pomocą znaków, barw i kształtów geometrycznych. To jego prywatne, malarskie „Modele Zastępcze”.

Każdy budynek skrywa swoją tajemnicę. Przypadkowy przechodzień, który zabłąkałby się w okolicach Placu Sikorskiego, następnie skręcił w ulicę Napoleona Cybulskiego, niechybnie dostrzegłby majaczący w oddali stary, ceglany gmach. Wzrok przechodnia z pewnością przykułoby ogromne, półkoliście zwieńczone okno, okolone wieloma mniejszymi spoglądającymi na niego setką zakurzonych szyb. Idąc prosto, wiedziony hipnotycznym przyciąganiem monumentalnego okna, doszedłby do ulicy Wenecja. Następnie, skręcając w prawo, znalazłby się na ulicy Humberta. To bardzo krótka, ślepo zakończona, porośnięta drzewami uliczka. Na jej końcu dostrzegłby schodki zwieńczone dwiema kamiennymi kulami. Podchodząc bliżej, dowiedziałby się z emaliowanej tabliczki przytwierdzonej do muru, iż patronem ulicy był żyjący na przełomie XIX wieku Francuz, architekt króla Augusta, mianowany przez niego budowniczym miasta Krakowa, ponadto fundator instytutu technicznego w Krakowie, najstarszej szkoły technicznej w Polsce. Z kolei pokonując sześć kamiennych stopni, dostrzegłby kolejną tabliczkę informującą go, że w budynku tym mieści się również Katedra Grafiki Warsztatowej Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie. Przypadkowy przechodzień, który pokonawszy sześć kamiennych stopni wszedłby na wąską i nieco klaustrofobiczną klatkę schodową, nie byłby już z pewnością przypadkowym przechodniem. Bynajmniej nie mam tu na myśli hermetycznej niedostępności tego miejsca, czy też krzepkich i nieustępliwych portierów strzegących wejścia. Chodzi o specyficzny charakter tego budynku i wpływ jaki wywiera na wchłanianych przez siebie ludzi.

Był dżdżysty i wietrzny wieczór listopadowy. SZ wszedł do bramy całkowicie przemoczony. Bezskutecznie próbował zatrzasnąć za sobą drzwi, które co rusz wydymały się, serwując kolejną chmurę mokrego i zimnego powietrza. Zmagania z bramą dodatkowo utrudniała ciężka teczka, która za diabła nie dała się odstawić. Zwycięstwo – pomyślał – jeszcze tylko siedemdziesiąt schodów i życie na powrót nabierze sensu. Czy aby na pewno siedemdziesiąt? Co jakiś czas próbował policzyć stopnie prowadzące do pracowni, za każdym razem jednak ilość schodów nie zgadzała się z poprzednim rachunkiem. Początkowo złościło go to, z czasem jednak zaakceptował fakt, że budynek nadyma się i kurczy, to wypluwając, to znów wchłaniając dwa lub trzy stopnie. Jednakże chimeryczna kubatura budynku krzyżowała mu pewną koncepcję, którą od lat układał w wyobraźni. Jeżeli każdy stopień ma wysokość 17 cm i głębokość 30 cm, schodów jest 70, wchodzi i schodzi z nich trzy lub cztery razy dziennie, to ile lat musiałby tu pracować, aby okrążyć Ziemię? Nie wiadomo który raz pochłonięty liczeniem stopni, SZ ocknął się na drugim piętrze, stojąc nos w nos z próbującym go przywitać portierem. Sześćdziesiąt osiem – burknął nieuprzejmie.

Mroczny, wilgotny świat obserwowany przez ogromne, półkoliście zwieńczone okno z perspektywy ciepłej i gęsto zabudowanej pracowni wydał się SZ nieco mniej oślizgły. Z radością pomyślał o czekającej go dzisiejszego wieczoru pracy. Od czterdziestu pięciu lat zajmował się badaniem historii pewnego niewytłumaczalnego fenomenu budynku przy ulicy Humberta. Budynek, z jakiejś wymykającej się logicznym uzasadnieniom przyczyny, samoistnie zmieniał swą strukturę wewnętrzną. Na przykład, co jakiś czas ni stąd, ni zowąd pojawiało się zupełnie nowe pomieszczenie w miejscu, gdzie dotąd nie było nic lub jeden pokój multiplikował się w lustrzany sposób kilkanaście razy. Proces ten postępował również w odwrotnym kierunku. Niektóre pomieszczenia znikały bezpowrotnie zabierając ze sobą ludzi, którzy mieli pecha tam przebywać. W ten sposób fatalny gmach Instytutu Technicznego, w przeciągu kilku ostatnich lat bezpowrotnie wchłonął czterech portierów, dwie sprzątaczki i ulubionego psa SZ, nomen omen noszącego imię Humbert.

Początkowo niezrozumiałe i demoniczne zachowanie budynku wzbudziło sporą sensację, stając się obiektem badań niezliczonej ilości naukowców, śledczych i detektywów, którzy w logiczny sposób próbowali wyjaśnić zagadkę budynku, który nagle, z nieznanych powodów, ożył. W przeciągu wieloletnich prób rozwiązania tej zagadki powstało wiele bardziej, lub mniej absurdalnych teorii, które próbując wyjaśnić, przyczyniały się raczej do zaciemnienia rzeczywistej sytuacji. Jedną z nich SZ pamiętał doskonale. Wysunął ją pewien śledczy, który studiując stare dokumenty oraz archiwalne wycinki gazet natknął się na liczne ślady grasującej „szajki portierów nocnych”. Największa aktywność owej szajki miała miejsce właśnie w okresie pierwszych tajemniczych zdarzeń przy ulicy Humberta. Pozwoliło to śledczemu, być może zbyt pochopnie połączyć te dwa fakty. Organizacja przestępcza portierów nocnych, w gazetach z tamtego okresu nazywana „nocnymi budowniczymi” zrzeszała patologiczne jednostki, które zatrudniały się na posadzie portiera w różnych instytucjach i proponowały przypadkowym urzędnikom powiększenie zajmowanych przez nich biur i gabinetów. Z góry otrzymawszy zapłatę, w przeciągu nocy, niezwykle sprawnie, rozbierali cegła po cegle ściany, aby wymurować je w uprzednio ustalonym miejscu. Przybywający do pracy nieuczciwi urzędnicy, z niekłamaną radością znajdowali swoje gabinety kilkukrotnie większymi. Natomiast mniej zaradni błąkali się po korytarzach, bezskutecznie próbując odnaleźć swoje miejsca pracy. W przeciągu kilku lat trwania tego procederu, kompletnej przemianie wewnętrznej uległo kilka ważnych instytucji w mieście. Przypuszczalnie nieokiełznana zmienność kubatury urzędów, połączona z paniką pracowników, którzy opuszczając swoje biuro nie wiedzieli, czy nazajutrz w ogóle je znajdą. Sytuacja ta niechybnie doprowadziłaby do całkowitej anarchii. Na szczęście jednak wiedzionych butą złoczyńców zgubiła rutyna i niechlujstwo. Dopuszczali się bowiem coraz większych zaniedbań budowlanych, czym doprowadzali do naruszeń konstrukcji nośnych, w wyniku czego jeden ze znaczących urzędów w mieście zwyczajnie się zawalił. Przygnębieni utratą reputacji wszyscy portierzy honorowo oddali się w ręce sprawiedliwości.

SZ mgliście pamiętał te czasy. Jednakże fakt, że jeden portier należący do „nocnych budowniczych” padł ofiarą gmachu przy ulicy Humberta, sceptycznie nastawił go do pomysłu, że to ich sprawka. Miał na ten temat swoją własną teorię. Mianowicie jego zdaniem wewnętrzna mobilność budynku była pewnego rodzaju procesem zainicjowanym przez zbyt duże stężenie zdarzeń na zbyt małej powierzchni. Jego zdaniem wytworzyło to trudne do określenia ciśnienie wewnętrzne, które w efekcie przekształciło budynek w żywy organizm, kierujący się autonomiczną wolą, z którym należy nawiązać kontakt. Bezwiednie otworzył stojącą nieopodal żelaznego stołu tekę i na wpół mechanicznie jął wyjmować niewielkie prostokątne blaszane tabliczki i układać je w równych rzędach na blacie.

Było to w zeszły czwartek, kiedy to jak zwykle przemierzał gmach, szukając i odnotowując kolejne zmiany, którym uległ w ciągu ostatnich dwudziestu czterech godzin. Było ich niewiele, od pewnego czasu  budynek wydawał się usypiać swoją aktywność. Zapada w sen zimowy – pomyślał, coraz częściej przyłapywał się na personalizowaniu gmachu, który zaczynał traktować jak duże, ciepłe i zaprzyjaźnione zwierzę. Momentami zdawał sobie sprawę z absurdalności tego podejścia. Złośliwe, kamienne bydle które zjada ludzi, ot co – prychnął z pogardą. Wyrzucił niedopałek dawno zgasłego papierosa pod kamienie litograficzne gęsto ułożone rzędami wzdłuż całego korytarza. W mroku rozświetlonym tylko mglistym światłem latarni ulicznych, wpadającym przez mokre od deszczu szyby, namacał klamkę i wszedł. Pokój zanurzony był w całkowitej ciemności. Wydawało się to o tyle dziwne, że jeszcze wczoraj wieczorem było to najjaśniej oświetlone pomieszczenie. Okna pracowni wychodziły bowiem na zawsze rozświetlony stadion sportowy, znajdujący się nieopodal. Skonfundowany SZ uświadomił sobie, że jedynym światłem, którym dysponuje są zapałki, bowiem w latarce, którą przeważnie nosił przy sobie, skończyły się baterie. Ogarnięty wzrastającym uczuciem niepokoju potarł zapałkę o tekturowe pudełko, jednak od razu stwierdził, że jarzący się fosfor nie rozjaśnia pomieszczenia, tylko jakieś pokryte znakami prostokątne powierzchnie,  znajdujące się na równoległej ścianie. Ledwie zdążył ogarnąć wzrokiem rozciągający się przed nim enigmatyczny obraz, zapałka zgasła. W pudełku namacał dwie ostatnie. Typowe – pomyślał rozdrażniony. Po omacku podszedł bliżej ściany, na której przed momentem ukazały mu się zagadkowe znaki. Biorąc pod uwagę ograniczoną ilość zapałek, postanowił najpierw organoleptycznie zbadać jarzący się jeszcze w jego głowie obraz. Z wyciągniętymi do przodu rękami podszedł do ściany i dotknął jej. Pod palcami miał gładką i chłodną materię, po pewnym czasie zaczął wyczuwać pewne niuanse różnicujące z pozoru płaską powierzchnię. Były to prostokątne, pokryte reliefowymi znakami tabliczki, równymi rzędami przytwierdzone do ściany. Były metalowe, chłód i twardość utwierdzały go w tym przekonaniu. W pewnym momencie zauważył, że żywa materia dotykanych przez niego faktur jakimś dziwnym trafem działa na jego wzrok. Niecierpliwie przebiegając rękami kolejne tabliczki, odkrył że ich wizerunki odbijają się jak obraz z rzutnika wewnątrz jego głowy. Mimo braku światła mógł swobodnie dostrzec coraz większą ilość detali budujących kolejne, blaszane tabliczki.

Dzisiaj, stojąc nad nimi w zalanej ciepłym światłem pracowni, odnosił wrażenie, że wówczas za pomocą wyłącznie rąk widział więcej niż teraz. Po omacku, wodząc palcami po wytrawionych liniach i plamach, miał nieodparte wrażenie, że budynek mówi do niego, wyjawiając tajemnicę swojego niezwykłego ożywienia. Bezradnie spojrzał na stół szczelnie wypełniony równymi rzędami cynkowych blaszek. Teraz już wiedział, że były to matryce akwafortowe, czyli obrazy powstałe na skutek działania kwasem na powierzchnię metalowej blachy. Było ich dwadzieścia. Wszystkie miały tę samą wysokość i zróżnicowaną długość, ponadto były to horyzontalne kompozycje przedstawiające – no właśnie przedstawiające, ale co? Od kilku miesięcy SZ poddawał gruntownej analizie każdy z obrazów, próbując znaleźć nić narracyjną obrazkowego kodu ujawnionego przez gmach. Dotychczas kod ten skutecznie opierał się wszystkim próbom interpretacji. W oczach SZ stanowił po prostu zestaw nie powiązanych ze sobą i nie zawsze klarownych obrazów. Kierując się jednak swoją pierwszą intuicją dotyczącą ciśnienia wywołanego zbyt dużym stężeniem zdarzeń, które pobudziły budynek do życia, przyjął że matryce ukazują wizerunki kluczowych wydarzeń z historii gmachu, pod wpływem której uległ tej zagadkowej przemianie. Dzisiejszego poranka, zaraz po przebudzeniu, wypowiedział słowo „akwaforta”. To technika a nie pojedyncze obrazy są kluczem do rozwiązania zagadki. Skoro budynek ujawnił mu matryce, należy je czym prędzej zdrukować. No dobrze, ale w dzisiejszych czasach…czy ktokolwiek się tym jeszcze zajmuje? Przecież to jakieś głębokie średniowiecze. No tak… Bożek. On jest wystarczająco specyficzny. Trzeba do niego zadzwonić. Wspominając dzisiejszy poranek SZ z roztargnieniem spojrzał na zegarek – Muszę spakować matryce, za chwilę pojawi się kurier – pomyślał.

P.S. O 7:30 rano zadzwonił do mnie SZ i, nie przejmując się zupełnie stopniem mojego rozbudzenia, przedstawił historię matryc. Jednocześnie zażądał kilkudziesięciu odbitek, będących kompilacją stworzoną z dwudziestu matryc. Niecierpliwie dodał, że paczka z matrycami oraz szczegółowym planem nawarstwiania obrazów jest już w drodze. Dodał jeszcze, że oczekuje jak najszybszego czasu realizacji, a o pieniądzach porozmawiamy później. Tego samego dnia otrzymałem ciężką, podłużną paczkę i niezwłocznie zabrałem się do pracy. Mimo wszelkich starań, jakich dokładałem, aby sprostać wymaganiom SZ, wykonanie żądanych odbitek zajęło mi dwa lata. W międzyczasie wielokrotnie, niestety zawsze telefonicznie, konsultowałem z nim różne detale, których nie byłem w stanie odszyfrować ze sporządzonych przez niego planów. Kiedy skończyłem, zadzwoniłem do niego, oczekując wrażenia, jakie wywrą na nim moje odbitki oraz licząc na to, że przybliżą go choć trochę do poznania tajemnicy budynku przy ulicy Humberta. Telefon SZ milczał i milczy do dziś. Dużo później i całkiem przypadkiem dowiedziałem się, że SZ któregoś dnia nie wyszedł z pracy.

Grafiki prezentowane na wystawie dedykuję mojemu przyjacielowi i mentorowi- SZ.

Kacper Bożek

Kraków, 09.12.2018

 

 

Zapraszamy do zapoznania się z ofertą prac Kacpra Bożka – LINK

Pragaleria ma przyjemność zaprosić na wyjątkową wystawę Realizmu Magicznego.

Prezentujemy prace prawdziwych mistrzów współczesnego surrealizmu, którzy cieszą się uznaniem polskich i światowych kolekcjonerów sztuki: Wojciecha Siudmaka, Tomasza Sętowskiego, Rafała Olbińskiego, Jacka Szynkarczuka, Jarosława Jaśnikowskiego, Katarzyny Kani, Artura Kolby, Dariusza Kalety, Marcina Kołpanowicza i Roberta Heczko.

W płótnach i grafikach wszystkich wymienionych artystów odnajdujemy nie tylko nienaganny, niemal wirtuozerski warsztat twórczy, lecz również zamiłowanie do kreacji nowych, onirycznych światów, istniejących gdzieś na granicy pomiędzy snem, a jawą.

Twórcy, których dzieła prezentujemy podczas trwającej wystawy działają w wielu technikach artystycznych: goście odwiedzający ekspozycję będą mieli unikatową okazji obejrzeć z bliska nie tylko klasyczne obrazy na płótnie, lecz także akwaforty, rysunki tuszem, pastele a także rzeźby z brązu.

Wielość użytych technik jest doskonałym dowodem na to, że wyobraźnia nigdy nie da się zamknąć w granicach jednego medium artystycznego.

Wystawa potrwa do 15.08.2018 r.

Lista prac: LINK

Wirtualny spacer: LINK

Zapraszamy serdecznie!