Permutacje PeiPera.
Mariusza Libel
Dojrzeć piękno w murach pokrytych barwnymi afiszami i radować się tą niezwykłą epopeją, która stale o tydzień naprzód opiewa życie miasta. Dojrzeć w wystawach sklepowych piękno równe pięknu kaplic katedralnych.
Tadeusz Peiper opiewał poetykę codziennej prędkości miasta. Na wzór włoskich futurystów polski poeta i prozaik identyfikował kulturowe przyspieszenie z racjonalizacją warunków życia. Miasto, traktowane jako naturalny efekt rozwoju, zmieniało swoje znaczenie z nastaniem XX wieku. Dzięki szybkiemu rozwojowi środków technologicznych, konflikt pomiędzy warunkami życia a fizjologią człowieka miał się zacierać.
Spośród elementów miasta, które będą musiały oddziaływać na sztukę, najważniejszymi są może masa i maszyna.
Peiper widział w uprzemysłowieniu i technologizacji życia drogę do uszczęśliwienia społeczeństwa. Nowe kierunki wiedzy i metody poznawcze miały stać się podstawowym źródłem określania potrzeb użytkowników miasta. Fabrykacja umożliwić miała dostarczenie odpowiednich warunków funkcjonowania i rozwoju kulturalnego szerokim masom ludzi. Futurysta patrzył z radykalnym optymizmem na zmiany przełomu XIX i XX wieku. Rozwój miast, podporządkowany “pewnej planowej myśli”, stanowić miał metodę organizowania nowego środowiska skrojonego na miarę potrzeb.
Do reformatorskich postulatów podchodzi Mariusz Libel. Artysta, dla którego rewidowanie ram współczesnego społeczeństwa jest podstawą pracy, rozpoczyna krytyczny dialog z wizją “nowego świata”. Libel silnie angażuje się w dyskursy krytyczne i swoją pracą artykułuje komentarze aktualnej rzeczywistości. Grafika autora wpisuje się w założenia dizajnu krytycznego. Wykorzystując projektowanie graficzne i typografię, narzędzia street-artu czy mediów cyfrowych artysta komunikuje osobiste spostrzeżenia dotyczące powszechnych zjawisk.
Libel, wychodząc od ikonicznych trzech “M” Peipera śledzi postulaty futurystów. Peiper, “konstruktor poezji”, korzystał ze słowa jako podstawowego budulca przekazu. Tworzywo językowe było narzędziem oddziaływania na myśli i czyny. Libel w swoich pracach odwraca ten proces. Wychodząc od idei sprzed ponad wieku dochodzi do koncepcji krytycznej. Przekaz sprowadza do podstawowej formy słowa.
W cyklu graficznym “Permutacje PeiPera” artysta stawia pytania o żywotność koncepcji futurystów – zażartych zwolenników złączenia życia jednostek z procesami postępu technicznego. W graficznych kompozycjach-znakach podważa nadrzędność warunków produkcji. Z ponowoczesną perspektywą Libel ostrzega przed zagrożeniami postulowanego przez futurystów umasowienia przekazu i technicyzacją codzienności.
Tytułowe permutacje przekładają mantrę futurystów na różne pola ich wpływu. Szybkość produkcji treści kulturowych we współczesnym świecie niesie za sobą skutki, które odczuwamy coraz silniej. Postępująca izolacja członków społeczeństwa jest wynikiem stopniowego przenoszenia życia publicznego i kontaktów międzyludzkich w sferę cyfrową. Efekty tych procesów możemy obserwować już dzisiaj w raportach o stanie zdrowia psychicznego mieszkańców dużych ośrodków.
Od ponad dekady większość ludzkości zamieszkuje miasta, planetarna urbanizacja wpływa na sposoby kształtowania przestrzeni życiowych. Szybki rozwój tkanki mieszkaniowej silnie związany jest z działaniami rynku, które, stawiając zyski ponad jakość życia, ignorują realne potrzeby ich użytkowników. Pierwotne postulaty teoretyków futuryzmu widnieją w pracach Libla jako wypaczenie idei nowoczesnego miasta, wykluczającego i negatywnie wpływającego na dobrostan mieszkańców.
Dojrzeć piękno w prostych, długich, potrzebami życia wykreślonych bulwarach, wyciągniętych jak struny, na których koła wozów i obcasy ludzi grają pieśń nie słyszaną gdzie indziej.
Tadeusz Peiper, 1922
Jędrzej Zakrzewski
„Analogie” – podobieństwa, paralele, zbieżności, pokrewieństwa. Widz, który po raz pierwszy odwiedza wystawę prac Piotra Worońca i Piotra Worońca juniora, prezentowaną we wnętrzach Pragalerii, może uznać tytuł ekspozycji za intrygujący, a nawet budzący zdziwienie. Gdzie bowiem należy szukać związków między tak odmiennymi dziedzinami sztuki, jakimi są pełnoplastyczna rzeźba w drewnie i płaskie malarstwo na płótnie? Jak trafnie wskazać punkty styczne pomiędzy trójwymiarową figurą a abstrakcyjnym obrazem?
Już na pierwszy rzut oka można stwierdzić, że dla obu twórców niezwykle istotna jest specyfika medium, w którym pracują. W dziełach ojca odnajdziemy budzące podziw zrozumienie i miłość do przetwarzanego materiału – wynikające z wieloletniej praktyki twórczej i doświadczenia. Spod dłuta Piotra Worońca wyłaniają się niezwykłe kształty. Podziwiamy mięsistość fałd tkanin, miękkość pulchnego ciała. Przeraża nas guzowatość i przykryta zwisającą skórą kościstość udręczonej cielesności. Budzi nasz zachwyt lekkość formy przeciętej delikatnymi, czasem wręcz filigranowymi ażurami. W obrazach syna niezwykle czytelna jest z kolei celebracja materii malarskiej. Piotr Woroniec junior samodzielnie przygotowuje grunty, w niektórych partiach kompozycji grube warstwy farby nakłada szpachlą, dążąc do uzyskania wyrazistej faktury (w kontraście do partii płaskich, gładkich). Co niezwykle istotne, zarówno ojciec, jak i syn nie stają się zakładnikami medium. Dążą do twórczego przekraczania jego granic. Rzeźby Piotra Worońca pokrywa polichromia – niezwykle malarska, delikatna, o kolorystyce zaskakująco podobnej do palety barwnej, którą odnajdujemy w pracach jego syna. Junior zaś rzadko sięga po typowy atrybut malarza, jakim jest pędzel. Zamiast tego kształtuje formę szpachlą, rzeźbi składającą się z wielu warstw gęstej farby fakturę. Sięga po nieklasyczne materiały, włącza w obręb kompozycji obiekty znalezione. Walcząc z ograniczającą go dwuwymiarowością, tworzy obrazy przestrzenne (m.in. drewniane kubiki). Jak sam mówi, „maluje wszystkim po wszystkim”. W ten sposób artyści spotykają się w pół drogi, gdzie zaciera się granica między malarstwem a rzeźbą. Ojciec zbliża się do syna, syn zmierza ku ojcu.
Figury Piotra Worońca układają się w opowieść o człowieku – jego stanach emocjonalnych, zmaganiach z przeznaczeniem, konfrontacji z ciążącym nad nim fatum. Opowiadają o przemijalności świata, upływie czasu, nieuchronnych zmianach, jakim podlega ciało. Artysta mówi do nas poetyckim językiem metafor, snuje baśniową narrację, w której odnajdujemy zarówno mistycyzm średniowiecznego teatru, jak i moralizatorską prostotę ludowej przypowieści. Jego uniwersum zaludniają postacie z legend, mitów, a niekiedy mrocznych podań i klechd. Mimo to wydźwięk jego sztuki pozostaje na wskroś współczesny. Choć dzieła te wymagają namysłu, zaangażowania intelektualnego, często pozwalają na bezpośrednią identyfikację odbiorcy z przedstawionymi postaciami.
Zupełnie inaczej działa na nas twórczość Piotra Worońca juniora. Jego obrazy odczuwamy instynktownie, często bez udziału świadomości. Kompozycje malarza pozornie wydają się być zrównoważone, pozbawione agresywnych kontrastów i środków wyrazu. Przemawiają przede wszystkim swoim materialnym pięknem. Nie możemy jednak oprzeć się wrażeniu, że ich spokój jest tylko pozorny, że pod maską wyciszenia kryje się cała paleta emocji, liryzm, zamrożone napięcie ujawniające się w relacji pomiędzy poszczególnymi elementami kompozycji. Obrazy Worońca juniora, choć abstrakcyjne, powstają z inspiracji przedstawieniową rzeczywistością wokół niego – dziełami sztuki figuratywnej i przede wszystkim naturą. Artysta ukazuje nam stany emocjonalne, które towarzyszą mu podczas odbioru, przeżywania zjawisk i wytworów świata natury i kultury. Piotr Woroniec junior tworzy więc nową rzeczywistość, w której zastępuje realne obiekty i wydarzenia lirycznymi znakami, barwami, kształtami geometrycznymi, aranżowanymi od nowa na powierzchni płótna.
Ojciec i syn przedstawiają widzowi opowieść o człowieku. O ile jednak rzeźbiarz snuje historię uniwersalną, której bohaterem jest everyman, o tyle malarz prowadzi intymną, niezwykle osobistą narrację opartą na własnych – niepowtarzalnych i niemożliwych do zwizualizowania językiem figuracji – przeżyciach i doświadczeniach.
Prezentowane dzieła Piotra Worońca i Piotra Worońca juniora prowadzą ze sobą niezwykły dialog na temat treści dzieła sztuki. Dialog tak intymny i bliski, jak bliska i nierozerwalna jest relacja między ojcem i synem. Dzięki temu podczas wystawy „Analogie” zaistniała w Pragalerii otwarta, inkluzyjna przestrzeń, wypełniona siecią znaczeń i odniesień, dająca odbiorcy szerokie pole do interpretacji. Odwiedzający ekspozycję widz otrzymuje od artystów unikalne zaproszenie do poszukiwania tytułowych analogii, ale także różnic i dysonansów pomiędzy wypowiedziami artystycznymi członków tego niezwykłego duetu artystycznego: ojca – rzeźbiarza, i syna – malarza.
Marcin Krajewski
Dzięki metodzie pracy Mariusza Libla, czyli zestawianiu ze sobą fraz o różnorodnym znaczeniu, daje on możliwość odbiorcy samodzielnego odczytania treści oraz opowiedzenia się po stronie, którą uzna za właściwą. Co istotne, w pracach artysty nie odnajdziemy tylko jednej, prawidłowej odpowiedzi na zadane pytanie. Widz, bez strachu o niezrozumienie, niepoprawność polityczną, lub brak wiary może udzielić odpowiedzi tylko sobie lub też wejść w zbiorową dyskusję ze społecznością, w której żyje. Twórczość Mariusza Libla nie ma bowiem w swoim założeniu być kontrowersyjnym komentarzem do rzeczywistości. Sztuka artysty jest czuła i wrażliwa na problemy społeczne, percepcję człowieka i doświadczenia życiowe każdego, kto będzie z nią obcować, podobnie jak on sam jest wyczulony na relacje i wymianę intelektualną z drugą osobą. Jest to szczególnie widoczne w metodzie pracy artysty, który często działa kolektywnie, pracując w grupach artystycznych: Pinokio, Twożywo, Niczero, lub wspólnie z innymi ludźmi świata artystycznego, takimi jak: Zofia Kusch, Urszula Pieregończuk czy Enenek.
UKRYTE KOMUNIKATY
Do kogo pisane są te listy? Do widza? A może tak naprawdę rzeczywistym ich odbiorcą jest sam nadawca, Magdalena Uchman, my zaś stajemy się mimowolnymi, trochę wścibskimi podglądaczami pism, które nie zostały zapakowane, ukryte przed naszymi oczami w zaklejonej kopercie? Kwadratowe bądź prostokątne płótna, niekiedy zebrane w formę dyptyku, pokryte są słowami, znakami, hasłami, cytatami, urywkami tekstów pisanymi odręcznym, ekspresyjnym pismem artystki. Czasem pojawiają się na nich również fotografie – jakby wyjęte z rodzinnego albumu artystki. Trudno oprzeć się wrażeniu, że oglądamy kartki wyrwane z czyjegoś intensywnie używanego notatnika lub zeszytu z kartkami w kratkę.
Powiedzmy to wprost: Magdalena Uchman maluje o miłości. Miłości nienasyconej. Prawie zawsze niespełnionej. O tej, która była, której już nie ma i która, choć pewnie będą jeszcze inne zakochania, nigdy się już nie powtórzy. Jej płótna to zapisy doznań, pamiątki po minionych chwilach, wizualne ślady, jakie zostawiły po sobie przeżywane emocje. W pewnym sensie Magdalena Uchman bardziej może niż o samej miłości maluje o tęsknocie za nią. Jednak o tak niezwykle osobistych, a może nawet intymnych doświadczeniach artystki niech mówią bezpośrednio do widza jej obrazy. Nie zaś krytyk czy interpretator.
Przyglądając się formie obrazów Magdaleny Uchman, docenić trzeba przede wszystkim ich prostotę, szczerość i autentyczność. Artystka unika fałszującej obraz rzeczywistości estetyzacji, która w sposób nieunikniony prowadzić może do tej jednej, jedynej rzeczy, która w jej obrazach pojawić się nie powinna – dekoracyjności. Zamiast tego mówi do widza bezpośrednio, traktując materię malarską i słowo jako równoważne środki formalne, uzupełniające się nośniki znaczeń. Płaskie plamy koloru, ograniczona paleta barwna, prostota środków wyrazu – to wszystko wzmacnia tylko emocjonalny wydźwięk prac Magdaleny Uchman. Forma służy treści, nie może więc jej przyćmiewać, przytłaczać. Niezwykle istotne są również podziały obrazów – często ostre, kontrastowe, wydzielające komórki, namalowane na obrazie lub wynikające z łączenia ze sobą w formę dyptyku dwóch osobnych płócien. Powstałe w ten sposób „okienka” mogą zostać wypełnione znaczeniami – przez artystkę, która wpisze w nie znaki lub słowa, i przez odbiorcę, który zinterpretuje je na swój własny, osobisty sposób. Mogą też pozostać puste, wypełnione jedynie barwą, a co za tym idzie – na zawsze niespełnione, zawieszone w oczekiwaniu na przyjęcie treści. Jest całkiem możliwe, że ich pustka przemawia do nas znacznie głośniej i dobitniej niż ekspresyjne, słowne horror vacui sąsiadujących z nimi stref kompozycji.
Współczesny widz, kolekcjoner dzieł sztuki lub po prostu miłośnik malarstwa zanurzony dziś jest w bezkresnym oceanie kultury wizualnej. Otaczają go zewsząd kolejne obrazy – rozumiane jako cyfrowe reprodukcje, materialne płótna abstrakcyjne, ekspresyjne lub figuratywne, neorealistyczne (na które krytycy sztuki przyklejają kolejne etykietki stylistyczne), a nawet istniejące jedynie potencjalnie idee, które, od czasów rewolucji konceptualizmu, mogą nigdy nie zaistnieć jako imago, jednocześnie wciąż pozostając wartościowym, pełnoprawnym dziełem. Pod wieloma względami jest to z pewnością zjawisko pozytywne, bo pozwalające odbiorcy nie tylko na zapoznanie się z oszałamiającym bogactwem współcześnie powstającej twórczości artystycznej, lecz również na bardzo świadomy wybór tych jej wycinków, które w sposób szczególny do niego trafiają, poruszają konkretne emocje. Właśnie w takim środowisku obrazy takie jak te, które pisze do nas (a określenia tego używam z pełną świadomością) Magdalena Uchman, nabierają szczególnej wartości. Ich niepowtarzalność, wynikająca z faktu, że są na wskroś intymne, często tak boleśnie osobiste, dotykające najbardziej pierwotnych, najważniejszych dla każdego z nas emocji i przeżyć i – co najważniejsze – zawsze pozostają autentyczne i szczere (tak w treści, jak i w odrzucającej fałszywą estetyzację formie), jest w dziwny sposób pokrzepiająca i dająca nadzieję. Drugich takich obrazów nie ma i być nie może. Bo przecież nigdy już nie powtórzy się taka sama miłość.
Marcin Krajewski
Kolekcja ceramicznych talerzy Malwiny Konopackiej to najnowsza odsłona form spod znaku OKO. Ponownie jej tematem staje się ciało. Wizerunek zostaje rozbity na pojedyncze fragmenty. Spojrzenia skupiają się na poszczególnych detalach – patrzące oko, uśmiechnięte usta, dłoń przeczesująca włosy. Limitowana kolekcja ceramicznych pater składa się z portretów w kilku wariantach kolorystycznych. Podzielone na zestawy po siedem sztuk wspólnie tworzą całość – wrażeniowy obraz ciała. Dopiero po złożeniu zestawu, stojąc w cztery oczy z fragmentarycznym wizerunkiem, możemy poznać głębiej postać. Ale nie musimy! Autorka zastosowała otwartą kompozycję zestawu ceramiki. To od odbiorcy zależy w jaki sposób na nią spojrzy.
Link do fotorelacji z wernisażu wystawy
Pragaleria ma przyjemność zaprosić Państwa na wystawę indywidualną malarstwa Ewy Ludwikowskiej pt.: „Odczucie koloru”. Podczas ekspozycji, która prezentowana będzie w przestrzeni galerii do 9 października, zobaczyć można po raz pierwszy najnowsze, powstałe w 2020 roku prace pejzażowe, a także wcześniejsze płótna ukazujące mistrzowsko zakomponowane martwe natury jak również balansujące na granicy realizmu i abstrakcji widoki przyrody. Tak szeroki wybór prac pozwoli widzowi odwiedzającemu wystawę na kompleksowe zapoznanie się z katalogiem inspiracji Ewy Ludwikowskiej, prawdziwe docenienie jej imponujących umiejętności w kształtowaniu formy za pomocą koloru i światłocienia oraz wnikliwe prześledzenie ścieżki rozwoju twórczego malarki, która dzięki konsekwentnemu podążaniu wytyczoną przez siebie drogą artystyczną ma z pewnością szansę w przyszłości zostać zaliczoną w poczet najciekawszych twórców nowoczesnego polskiego koloryzmu.
Nie ulega wątpliwości, że Ewa Ludwikowska ma szczególny związek z naturą. Główne miejsce w jej twórczości zajmują przedstawienia pejzażowe, wycinki krajobrazu z regionów szczególnie bliskich jej sercu: Podlasia i Suwalszczyzny. W swoich obrazach ukazuje faktycznie istniejące miejsca: jeziora (m.in. Prudel, Staneluszki), charakterystyczne widoki pól, łąk i wzgórz. Artystka nie stara się jednak stworzyć chłodnej, fotograficznej kroniki odwiedzonych miejsc. Zamiast tego, Ewa Ludwikowska stosuje oryginalne kadry, w niezwykły sposób zamyka bezkres polskiego, sielankowego pejzażu w ramach niewielkiego blejtramu. Szczególnie istotne jest dla niej oddanie nastroju chwili. Niczym współczesna impresjonistka sprawia, że wciąż zmieniający się świat zatrzymuje się na zawsze na powierzchni płótna, tworzy emocjonalny, niemal intymny zapis niezwykłej mozaiki barw, którą stworzyły zachwycające niebieskości nieba i wody, biele chmur, zielenie traw i żółcienie pól uprawnych, a która już nigdy nie zaistnieje ponownie w takiej samej formie. To osobiste, namacalne doświadczenie pejzażu stanowi podstawę jej twórczości malarskiej. Artystka niechętnie korzysta ze zdjęć – zamiast tego, podążając śladami mistrzów europejskiego, emocjonalnego malarstwa natury, zabiera sztalugę i wychodzi na łono przyrody, wsłuchuje się w świat, który ją otacza, chłonie barwy i migotanie światła słonecznego. Dzięki temu w jej obrazach odnajdujemy szczególne, głębokie zrozumienie ukazywanego miejsca, a powstające płótna charakteryzują się niezwykłą zdolnością do poruszania odbiorcy, przemawiania wprost do jego zmysłów, pobudzania go do kontemplacji.
Ewa Ludwikowska buduje świat przedstawiony za pomocą koloru i światła. Jest to szczególnie widoczne w serii płócien, w których dokonuje niezwykle ciekawej reinterpretacji bardzo tradycyjnego tematu malarskiego jakim jest martwa natura. Artystka czerpie z doświadczeń postimpresjonistycznych mistrzów gatunku (wśród których prym wiedzie z pewnością Paul Cézanne), jednocześnie uwspółcześnia ich rozwiązania, tworząc w efekcie bardzo nowoczesne prace, w których nawiązania do dawnego malarstwa stają się jedynie pretekstem do opowiedzenia zupełnie nowej historii. Malarka buduje wolumen przedstawianych przedmiotów przy użyciu zestawień plam o mocnych, czystych, niekiedy zaskakujących barwach. Widz, stający przed obrazem artystki, czerpać może prawdziwą wizualną przyjemność ze studiowania mnogości kolorów, które ujawniają się we wszystkich elementach płótna. Ewa Ludwikowska nieustannie rozważa wzajemny stosunek barw, ich oddziaływanie na siebie, w bardzo przemyślany sposób komponuje w obrazie obszary światła i cienia. Jednocześnie – nie boi się podejmować ryzyka, stosować kontrastów, używać nieoczywistych odcieni, wyznaczać bardzo ostrych, geometrycznych podziałów pomiędzy poszczególnymi elementami kompozycji. Pomimo tego – w swoich pracach osiąga efekt absolutnej harmonii formalnej, idealnego balansu pomiędzy wszystkimi częściami składowymi obrazu a przedstawione przez nią przedmioty codziennego użytku, zestawione ze sobą w niezwykle przemyślany sposób, nabierają nowego, symbolicznego znaczenia, opowiadając subtelną, poetycką historię, którą każdy z widzów może zinterpretować inaczej, odczuć w bardzo osobisty sposób.
Malarska twórczość Ewy Ludwikowskiej stanowi doskonały dowód na to, że prawdziwe malarstwo nie podąża za modą, nie zwraca uwagi na chwilowe trendy. Dobry obraz, ten, który nigdy nie przestanie być aktualny, zawsze powstaje z naturalnej, nie dającej się okiełznać potrzeby tworzenia i zawiera w sobie emocje artysty oraz jego subiektywny ogląd rzeczywistości, jednocześnie posiadając niemal magiczną zdolność do wpływania na odbiorcę, przemawiania wprost do jego zmysłów. Z szacunkiem odnosi się do doskonałych osiągnięć historii sztuki, lecz selektywnie wybiera z nich tylko to, co, po przefiltrowaniu przez wrażliwość malarza, okaże się przydatne do stworzenia uniwersalnej, ponadczasowej, choć niezmiennie bardzo osobistej, narracji. Właśnie takie obrazy prezentujemy podczas ekspozycji Ewy Ludwikowskiej „Odczucie koloru” we wnętrzach Pragalerii.
Marcin Krajewski
„Nieprzygotowany widz, odwiedzający ekspozycję prezentującą najnowsze dokonania artystyczne Milionerboya, może przeżyć niemały szok poznawczy. To nie są obrazy dla odbiorców o słabych nerwach! Oto zanurzamy się w świat budzących grozę potworów, kłębiących się macek, oślizgłych wnętrzności, bliżej nierozpoznanych, przerośniętych tkanek miękkich. Wydaje się, że znaleźliśmy się w nierealnym, przerażającym uniwersum, podobnym do tego, które stworzył HR Giger, ojciec ikonicznego „Obcego”. W tej przestrzeni zmysły mogą nas łudzić. Płótna wydają się pulsować w rytm pompowanej krwi, kątem oka dostrzegamy poruszenie obłych macek – ale może to tylko złudzenie? Realizm przedstawienia jest niezwykły. Elementy kompozycji błyszczą od śluzu, dzięki doskonałemu modelunkowi wydają się wychodzić poza dwuwymiarową, płaską przestrzeń płótna. Najnowsze obrazy Milionerboya stanowią doskonały dowód na to, że skupienie na kształtowaniu formy dzieła powoduje również zmianę w treści, tematyce i sposobie oddziaływania obrazu. Uderzający realizm w przedstawieniu gładkości, śliskości i miękkości materii, z której zbudowane są osobliwe organizmy z płócien artysty, a także zdumiewająca zdolność tych wizerunków do wpływania bezpośrednio na zmysły odbiorcy – to wszystko nie było by możliwe, gdyby malarz nie postanowił porzucić farb akrylowych i zwrócić się ku, jakże tradycyjnemu, medium malarstwa olejnego.
W swojej twórczości Milionerboy od zawsze posługiwał się ironią. Zaskakujące zestawienia przedstawionych scen z dowcipnymi, czasem nawet prowokacyjnymi tytułami obrazów, stały się niemal jego znakiem rozpoznawczym. W najnowszym cyklu płócien, prezentowanym na wystawie „Sklep z mięsem” w Pragalerii, dostrzec możemy jednak również zupełnie nowe rozwiązania formalne. Artysta stosuje nieoczywiste, oryginalne kadry. Przedstawienia nie mieszczą się w ramach obrazu, wychodzą poza granice płótna, czasem elementy kompozycji ucięte zostają w taki sposób, by drażnić odbiorcę i powodować jego wizualny dyskomfort. Dzięki temu, widz ma wrażenie istnienie świata poza obrazem, przenikania się rzeczywistości malarskiej i tej wokół niego. Szczególną uwagę zwraca również zupełnie nowa, zaskakująco łagodna, wręcz radosna i niezwykle spójna kolorystyka wszystkich prac. W obrazach pojawiają się głównie nasycone odcienie różu w zestawieniu ze smolistą czernią i szarością, czasem dostrzec możemy łagodne fiolety obok czystej bieli, obecne są również akcenty soczystej zieleni. Wszystkie te zabiegi sprawiają, że w najnowszym cyklu malarskim Milionerboya odnajdujemy szczególny paradoks: to co, z założenia powinno być obrzydliwe, nieprzyjemne, odpychające – dzięki starannej estetyzacji zaczyna sprawiać widzowi dziwną, jakby perwersyjną przyjemność wizualną.”
Marcin Krajewski