







































Oto nastąpił kres dominacji człowieka, dobiegła końca niezbyt długa epoka antropocenu. W swoich najnowszych obrazach Tomasz Daniec przedstawia postapokaliptyczną wizję świata, w którym destruktywny wpływ ludzkiej działalności na ekosystem w końcu doprowadził do samozagłady gatunku, który tak długo uważał się za szczytowe osiągnięcia ewolucji lub boskiej kreacji. Artysta maluje Ziemię w kilka lub kilkadziesiąt lat po tym, jak ostatni człowiek zniknął z jej powierzchni. Natura stopniowo, lecz nieubłaganie odbiera tereny wydarte jej wcześniej siłą przez głodną surowców naturalnych ludzkość. Rośliny wdzierają się do opuszczonych willi, lasy zagarniają od dawna nieczynne kopalnie i pola naftowe, dzikie, wijące się pnącza zaciskają w swoim uścisku porzucone, zepsute maszyny. Natura działa cierpliwie i metodycznie. Choć wytwory ludzkich rąk jeszcze nie zdążyły rozpaść się w pył, grzebiąc ze sobą jakikolwiek ślad ludzkiej obecności na niebieskiej planecie, to jednak proces wymazywania pamięci o człowieku nie może już zostać zatrzymany.
Choć wizja świata, którą kreuje w swoich obrazach Tomasz Daniec, dla nas, ludzi, jest mówiąc delikatnie mało optymistyczna, to jednak trzeba przyznać, że przedstawiany przez niego krajobraz cechuje wyjątkowa malowniczość. Zanieczyszczone powietrze sprawia, że niebo mieni się dziwnymi, nienaturalnymi odcieniami brązów, czerwieni, szarości i zieleni. Tomasz Daniec, przedstawiając ten zniszczony przez człowieka świat, nawiązuje do romantycznej tradycji malarstwa krajobrazowego. Przyglądając się płótnom artysty, widz odnaleźć może zarówno w sposobie malowania jak i w warstwie wizualnej obrazów nawiązania do twórczości Wielkich Romantyków XIX wieku, prekursorów nowego, wrażeniowego i emocjonalnego sposobu ukazywania natury w malarstwie, takich jak Caspar David Friedrich, William Turner czy John Constable. Paradoksalnie, pomimo fatalistycznego tematu, najnowsze obrazy Tomasza Dańca wyróżniają się nie tylko unikatowym, estetycznym pięknem, lecz również słodko-gorzkim, być może niełatwym do zaakceptowania przez widza, ale jednak optymistycznym przesłaniem. To nie jest wielka apokalipsa, zagłada wszelkiego stworzenia. Życie jest siłą, którą niezwykle trudno powstrzymać i która zawsze znajdzie sposób, aby przetrwać i dostosować się do nowych warunków. Miną kolejne dekady i stulecia, wytwory ludzkiej kultury obrócą się w proch i pył, ziemski ekosystem odzyska równowagę, powoli zaczną ewoluować nowe, coraz bardziej złożone gatunki istot. To jednak daleka przyszłość. Dziś patrzymy na pusty, zatruty, choć dziwnie malowniczy świat, który wciąż zmaga się z bezpośrednimi skutkami niszczycielskiej, autodestrukcyjnej działalności człowieka i zastanawiamy się nad ironią, która kryje się w samym sercu nowego cyklu malarskiego Tomasza Dańca. Jeśli bowiem tytułowy Wanderlust to tęsknota za podróżowaniem, włóczęga bez celu, to kim jest wędrowiec, który mógłby spacerować w świecie bez ludzi?
Marcin Krajewski







































Każdy budynek skrywa swoją tajemnicę. Przypadkowy przechodzień, który zabłąkałby się w okolicach Placu Sikorskiego, następnie skręcił w ulicę Napoleona Cybulskiego, niechybnie dostrzegłby majaczący w oddali stary, ceglany gmach. Wzrok przechodnia z pewnością przykułoby ogromne, półkoliście zwieńczone okno, okolone wieloma mniejszymi spoglądającymi na niego setką zakurzonych szyb. Idąc prosto, wiedziony hipnotycznym przyciąganiem monumentalnego okna, doszedłby do ulicy Wenecja. Następnie, skręcając w prawo, znalazłby się na ulicy Humberta. To bardzo krótka, ślepo zakończona, porośnięta drzewami uliczka. Na jej końcu dostrzegłby schodki zwieńczone dwiema kamiennymi kulami. Podchodząc bliżej, dowiedziałby się z emaliowanej tabliczki przytwierdzonej do muru, iż patronem ulicy był żyjący na przełomie XIX wieku Francuz, architekt króla Augusta, mianowany przez niego budowniczym miasta Krakowa, ponadto fundator instytutu technicznego w Krakowie, najstarszej szkoły technicznej w Polsce. Z kolei pokonując sześć kamiennych stopni, dostrzegłby kolejną tabliczkę informującą go, że w budynku tym mieści się również Katedra Grafiki Warsztatowej Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie. Przypadkowy przechodzień, który pokonawszy sześć kamiennych stopni wszedłby na wąską i nieco klaustrofobiczną klatkę schodową, nie byłby już z pewnością przypadkowym przechodniem. Bynajmniej nie mam tu na myśli hermetycznej niedostępności tego miejsca, czy też krzepkich i nieustępliwych portierów strzegących wejścia. Chodzi o specyficzny charakter tego budynku i wpływ jaki wywiera na wchłanianych przez siebie ludzi.
Był dżdżysty i wietrzny wieczór listopadowy. SZ wszedł do bramy całkowicie przemoczony. Bezskutecznie próbował zatrzasnąć za sobą drzwi, które co rusz wydymały się, serwując kolejną chmurę mokrego i zimnego powietrza. Zmagania z bramą dodatkowo utrudniała ciężka teczka, która za diabła nie dała się odstawić. Zwycięstwo – pomyślał – jeszcze tylko siedemdziesiąt schodów i życie na powrót nabierze sensu. Czy aby na pewno siedemdziesiąt? Co jakiś czas próbował policzyć stopnie prowadzące do pracowni, za każdym razem jednak ilość schodów nie zgadzała się z poprzednim rachunkiem. Początkowo złościło go to, z czasem jednak zaakceptował fakt, że budynek nadyma się i kurczy, to wypluwając, to znów wchłaniając dwa lub trzy stopnie. Jednakże chimeryczna kubatura budynku krzyżowała mu pewną koncepcję, którą od lat układał w wyobraźni. Jeżeli każdy stopień ma wysokość 17 cm i głębokość 30 cm, schodów jest 70, wchodzi i schodzi z nich trzy lub cztery razy dziennie, to ile lat musiałby tu pracować, aby okrążyć Ziemię? Nie wiadomo który raz pochłonięty liczeniem stopni, SZ ocknął się na drugim piętrze, stojąc nos w nos z próbującym go przywitać portierem. Sześćdziesiąt osiem – burknął nieuprzejmie.
Mroczny, wilgotny świat obserwowany przez ogromne, półkoliście zwieńczone okno z perspektywy ciepłej i gęsto zabudowanej pracowni wydał się SZ nieco mniej oślizgły. Z radością pomyślał o czekającej go dzisiejszego wieczoru pracy. Od czterdziestu pięciu lat zajmował się badaniem historii pewnego niewytłumaczalnego fenomenu budynku przy ulicy Humberta. Budynek, z jakiejś wymykającej się logicznym uzasadnieniom przyczyny, samoistnie zmieniał swą strukturę wewnętrzną. Na przykład, co jakiś czas ni stąd, ni zowąd pojawiało się zupełnie nowe pomieszczenie w miejscu, gdzie dotąd nie było nic lub jeden pokój multiplikował się w lustrzany sposób kilkanaście razy. Proces ten postępował również w odwrotnym kierunku. Niektóre pomieszczenia znikały bezpowrotnie zabierając ze sobą ludzi, którzy mieli pecha tam przebywać. W ten sposób fatalny gmach Instytutu Technicznego, w przeciągu kilku ostatnich lat bezpowrotnie wchłonął czterech portierów, dwie sprzątaczki i ulubionego psa SZ, nomen omen noszącego imię Humbert.
Początkowo niezrozumiałe i demoniczne zachowanie budynku wzbudziło sporą sensację, stając się obiektem badań niezliczonej ilości naukowców, śledczych i detektywów, którzy w logiczny sposób próbowali wyjaśnić zagadkę budynku, który nagle, z nieznanych powodów, ożył. W przeciągu wieloletnich prób rozwiązania tej zagadki powstało wiele bardziej, lub mniej absurdalnych teorii, które próbując wyjaśnić, przyczyniały się raczej do zaciemnienia rzeczywistej sytuacji. Jedną z nich SZ pamiętał doskonale. Wysunął ją pewien śledczy, który studiując stare dokumenty oraz archiwalne wycinki gazet natknął się na liczne ślady grasującej „szajki portierów nocnych”. Największa aktywność owej szajki miała miejsce właśnie w okresie pierwszych tajemniczych zdarzeń przy ulicy Humberta. Pozwoliło to śledczemu, być może zbyt pochopnie połączyć te dwa fakty. Organizacja przestępcza portierów nocnych, w gazetach z tamtego okresu nazywana „nocnymi budowniczymi” zrzeszała patologiczne jednostki, które zatrudniały się na posadzie portiera w różnych instytucjach i proponowały przypadkowym urzędnikom powiększenie zajmowanych przez nich biur i gabinetów. Z góry otrzymawszy zapłatę, w przeciągu nocy, niezwykle sprawnie, rozbierali cegła po cegle ściany, aby wymurować je w uprzednio ustalonym miejscu. Przybywający do pracy nieuczciwi urzędnicy, z niekłamaną radością znajdowali swoje gabinety kilkukrotnie większymi. Natomiast mniej zaradni błąkali się po korytarzach, bezskutecznie próbując odnaleźć swoje miejsca pracy. W przeciągu kilku lat trwania tego procederu, kompletnej przemianie wewnętrznej uległo kilka ważnych instytucji w mieście. Przypuszczalnie nieokiełznana zmienność kubatury urzędów, połączona z paniką pracowników, którzy opuszczając swoje biuro nie wiedzieli, czy nazajutrz w ogóle je znajdą. Sytuacja ta niechybnie doprowadziłaby do całkowitej anarchii. Na szczęście jednak wiedzionych butą złoczyńców zgubiła rutyna i niechlujstwo. Dopuszczali się bowiem coraz większych zaniedbań budowlanych, czym doprowadzali do naruszeń konstrukcji nośnych, w wyniku czego jeden ze znaczących urzędów w mieście zwyczajnie się zawalił. Przygnębieni utratą reputacji wszyscy portierzy honorowo oddali się w ręce sprawiedliwości.
SZ mgliście pamiętał te czasy. Jednakże fakt, że jeden portier należący do „nocnych budowniczych” padł ofiarą gmachu przy ulicy Humberta, sceptycznie nastawił go do pomysłu, że to ich sprawka. Miał na ten temat swoją własną teorię. Mianowicie jego zdaniem wewnętrzna mobilność budynku była pewnego rodzaju procesem zainicjowanym przez zbyt duże stężenie zdarzeń na zbyt małej powierzchni. Jego zdaniem wytworzyło to trudne do określenia ciśnienie wewnętrzne, które w efekcie przekształciło budynek w żywy organizm, kierujący się autonomiczną wolą, z którym należy nawiązać kontakt. Bezwiednie otworzył stojącą nieopodal żelaznego stołu tekę i na wpół mechanicznie jął wyjmować niewielkie prostokątne blaszane tabliczki i układać je w równych rzędach na blacie.
Było to w zeszły czwartek, kiedy to jak zwykle przemierzał gmach, szukając i odnotowując kolejne zmiany, którym uległ w ciągu ostatnich dwudziestu czterech godzin. Było ich niewiele, od pewnego czasu budynek wydawał się usypiać swoją aktywność. Zapada w sen zimowy – pomyślał, coraz częściej przyłapywał się na personalizowaniu gmachu, który zaczynał traktować jak duże, ciepłe i zaprzyjaźnione zwierzę. Momentami zdawał sobie sprawę z absurdalności tego podejścia. Złośliwe, kamienne bydle które zjada ludzi, ot co – prychnął z pogardą. Wyrzucił niedopałek dawno zgasłego papierosa pod kamienie litograficzne gęsto ułożone rzędami wzdłuż całego korytarza. W mroku rozświetlonym tylko mglistym światłem latarni ulicznych, wpadającym przez mokre od deszczu szyby, namacał klamkę i wszedł. Pokój zanurzony był w całkowitej ciemności. Wydawało się to o tyle dziwne, że jeszcze wczoraj wieczorem było to najjaśniej oświetlone pomieszczenie. Okna pracowni wychodziły bowiem na zawsze rozświetlony stadion sportowy, znajdujący się nieopodal. Skonfundowany SZ uświadomił sobie, że jedynym światłem, którym dysponuje są zapałki, bowiem w latarce, którą przeważnie nosił przy sobie, skończyły się baterie. Ogarnięty wzrastającym uczuciem niepokoju potarł zapałkę o tekturowe pudełko, jednak od razu stwierdził, że jarzący się fosfor nie rozjaśnia pomieszczenia, tylko jakieś pokryte znakami prostokątne powierzchnie, znajdujące się na równoległej ścianie. Ledwie zdążył ogarnąć wzrokiem rozciągający się przed nim enigmatyczny obraz, zapałka zgasła. W pudełku namacał dwie ostatnie. Typowe – pomyślał rozdrażniony. Po omacku podszedł bliżej ściany, na której przed momentem ukazały mu się zagadkowe znaki. Biorąc pod uwagę ograniczoną ilość zapałek, postanowił najpierw organoleptycznie zbadać jarzący się jeszcze w jego głowie obraz. Z wyciągniętymi do przodu rękami podszedł do ściany i dotknął jej. Pod palcami miał gładką i chłodną materię, po pewnym czasie zaczął wyczuwać pewne niuanse różnicujące z pozoru płaską powierzchnię. Były to prostokątne, pokryte reliefowymi znakami tabliczki, równymi rzędami przytwierdzone do ściany. Były metalowe, chłód i twardość utwierdzały go w tym przekonaniu. W pewnym momencie zauważył, że żywa materia dotykanych przez niego faktur jakimś dziwnym trafem działa na jego wzrok. Niecierpliwie przebiegając rękami kolejne tabliczki, odkrył że ich wizerunki odbijają się jak obraz z rzutnika wewnątrz jego głowy. Mimo braku światła mógł swobodnie dostrzec coraz większą ilość detali budujących kolejne, blaszane tabliczki.
Dzisiaj, stojąc nad nimi w zalanej ciepłym światłem pracowni, odnosił wrażenie, że wówczas za pomocą wyłącznie rąk widział więcej niż teraz. Po omacku, wodząc palcami po wytrawionych liniach i plamach, miał nieodparte wrażenie, że budynek mówi do niego, wyjawiając tajemnicę swojego niezwykłego ożywienia. Bezradnie spojrzał na stół szczelnie wypełniony równymi rzędami cynkowych blaszek. Teraz już wiedział, że były to matryce akwafortowe, czyli obrazy powstałe na skutek działania kwasem na powierzchnię metalowej blachy. Było ich dwadzieścia. Wszystkie miały tę samą wysokość i zróżnicowaną długość, ponadto były to horyzontalne kompozycje przedstawiające – no właśnie przedstawiające, ale co? Od kilku miesięcy SZ poddawał gruntownej analizie każdy z obrazów, próbując znaleźć nić narracyjną obrazkowego kodu ujawnionego przez gmach. Dotychczas kod ten skutecznie opierał się wszystkim próbom interpretacji. W oczach SZ stanowił po prostu zestaw nie powiązanych ze sobą i nie zawsze klarownych obrazów. Kierując się jednak swoją pierwszą intuicją dotyczącą ciśnienia wywołanego zbyt dużym stężeniem zdarzeń, które pobudziły budynek do życia, przyjął że matryce ukazują wizerunki kluczowych wydarzeń z historii gmachu, pod wpływem której uległ tej zagadkowej przemianie. Dzisiejszego poranka, zaraz po przebudzeniu, wypowiedział słowo „akwaforta”. To technika a nie pojedyncze obrazy są kluczem do rozwiązania zagadki. Skoro budynek ujawnił mu matryce, należy je czym prędzej zdrukować. No dobrze, ale w dzisiejszych czasach…czy ktokolwiek się tym jeszcze zajmuje? Przecież to jakieś głębokie średniowiecze. No tak… Bożek. On jest wystarczająco specyficzny. Trzeba do niego zadzwonić. Wspominając dzisiejszy poranek SZ z roztargnieniem spojrzał na zegarek – Muszę spakować matryce, za chwilę pojawi się kurier – pomyślał.
P.S. O 7:30 rano zadzwonił do mnie SZ i, nie przejmując się zupełnie stopniem mojego rozbudzenia, przedstawił historię matryc. Jednocześnie zażądał kilkudziesięciu odbitek, będących kompilacją stworzoną z dwudziestu matryc. Niecierpliwie dodał, że paczka z matrycami oraz szczegółowym planem nawarstwiania obrazów jest już w drodze. Dodał jeszcze, że oczekuje jak najszybszego czasu realizacji, a o pieniądzach porozmawiamy później. Tego samego dnia otrzymałem ciężką, podłużną paczkę i niezwłocznie zabrałem się do pracy. Mimo wszelkich starań, jakich dokładałem, aby sprostać wymaganiom SZ, wykonanie żądanych odbitek zajęło mi dwa lata. W międzyczasie wielokrotnie, niestety zawsze telefonicznie, konsultowałem z nim różne detale, których nie byłem w stanie odszyfrować ze sporządzonych przez niego planów. Kiedy skończyłem, zadzwoniłem do niego, oczekując wrażenia, jakie wywrą na nim moje odbitki oraz licząc na to, że przybliżą go choć trochę do poznania tajemnicy budynku przy ulicy Humberta. Telefon SZ milczał i milczy do dziś. Dużo później i całkiem przypadkiem dowiedziałem się, że SZ któregoś dnia nie wyszedł z pracy.
Grafiki prezentowane na wystawie dedykuję mojemu przyjacielowi i mentorowi- SZ.
Kacper Bożek
Kraków, 09.12.2018









Zapraszamy do zapoznania się z ofertą prac Kacpra Bożka – LINK
3 listopada w Pragalerii odbył się wernisaż wystawy Piotra Worońca jr p.t. „Alt Realizm”. W przestrzeni galerii zaprezentowany został szeroki wybór najnowszych prac artysty, powstałych w 2018 roku. W swojej sztuce Piotr Woroniec opiera się przede wszystkim na bacznej obserwacji otaczającego go świata, po to by następnie opisywać go językiem abstrakcji, dążąc do stworzenia w przestrzeni płótna rzeczywistości alternatywnej, tytułowego „Alt Realizmu”. W efekcie powstają niezwykle piękne, tchnące ciszą i spokojem kompozycje, z którymi mieli okazję bliżej obcować licznie zgromadzeni podczas wernisażu goście. Przedstawiamy fotorelację z tego wyjątkowego wydarzenia. Bardzo dziękujemy wszystkim odwiedzającym, którzy tak tłumnie przybyli na uroczyste otwarcie ekspozycji. Tych z Państwa, którzy nie mogli do nas dotrzeć osobiście zapraszamy na wirtualny spacer po wystawie. Wystawa potrwa do 12 listopada.











































21 września w Pragalerii odbył się wernisaż wystawy utalentowanej artystki wschodzącego pokolenia malarzy – Wiolety Rzążewskiej. Tego dnia mieliśmy niepowtarzalną okazję wspólnie przenieść się w czasie do lat 50. XX wieku. We wnętrzu galerii zawisły „Sceny zatrzymane”, obrazujące życie polskiej wsi w czasach powojennych. Artystka w obrazach ukazała m.in sceny zaślubin, narodziny dziecka, zrękowiny, a także wiejskie zwyczaje, ich pracę i obowiązki.
Na wernisaż przybyły tłumy. Autorka w barwny i ciekawy sposób opowiadała o inspiracjach przy tworzeniu wystawy. Urodzona w powiecie garwolińskim, odwzorowała w swych dziełach żywot tamtejszej wiejskiej społeczności w hołdzie ukochanej babci.
Nieobecnych na wernisażu, a chętnych zobaczyć dzieła „Scen zatrzymanych” na żywo, zapraszamy do Pragalerii. Wystawa będzie dostępna do 3 października.




































Pragaleria ma przyjemność zaprosić na wyjątkową wystawę Realizmu Magicznego.
Prezentujemy prace prawdziwych mistrzów współczesnego surrealizmu, którzy cieszą się uznaniem polskich i światowych kolekcjonerów sztuki: Wojciecha Siudmaka, Tomasza Sętowskiego, Rafała Olbińskiego, Jacka Szynkarczuka, Jarosława Jaśnikowskiego, Katarzyny Kani, Artura Kolby, Dariusza Kalety, Marcina Kołpanowicza i Roberta Heczko.
W płótnach i grafikach wszystkich wymienionych artystów odnajdujemy nie tylko nienaganny, niemal wirtuozerski warsztat twórczy, lecz również zamiłowanie do kreacji nowych, onirycznych światów, istniejących gdzieś na granicy pomiędzy snem, a jawą.
Twórcy, których dzieła prezentujemy podczas trwającej wystawy działają w wielu technikach artystycznych: goście odwiedzający ekspozycję będą mieli unikatową okazji obejrzeć z bliska nie tylko klasyczne obrazy na płótnie, lecz także akwaforty, rysunki tuszem, pastele a także rzeźby z brązu.
Wielość użytych technik jest doskonałym dowodem na to, że wyobraźnia nigdy nie da się zamknąć w granicach jednego medium artystycznego.
Wystawa potrwa do 15.08.2018 r.
Lista prac: LINK
Wirtualny spacer: LINK
Zapraszamy serdecznie!
Wernisaż wystawy Witolda Śliwińskiego „Obiekty” w Centrum Kreatywności już za nami!
Dziękujemy wszystkim gościom, którzy zgromadzili się wczoraj, by podziwiać dzieła artysty.
Dziś przedstawiamy krótką fotorelację z wydarzenia, ale wszystkim z Państwa, którzy nie mogli wczoraj z nami być, przypominamy, że wystawa przy ul. Targowej 56 potrwa do 30.08.!
Zapraszamy!





































W twórczości Agaty Kosmali niezwykle ważną rolę pełnią motywy księżyca oraz linii horyzontu, do których wciąż nawiązuje w kolejnych płótnach. Artystkę fascynuje to, czego nie widzą nasze oczy, co na zawsze pozostaje zakryte i niepoznane. Ciemna strona księżyca, której nigdy nie zobaczymy z Ziemi, pejzaż ukryty za linią horyzontu… to miejsca tajemnicze, o których wiemy, że istnieją,
ale które możemy poznawać jedynie przy użyciu własnej wyobraźni. Tytułowy księżyc, choć sprawia wrażenie zimnego, lśni tylko dlatego, że odbija ciepłe promienie słońca. Właśnie kontrasty temperatur interesują artystkę szczególnie. Agata Kosmala dostrzega w zestawieniu ciepła i chłodu nawiązanie do dualizmu ludzkiej natury. W swoich obrazach łączy tony gorące i zimne, złoty i srebrny szlagmetal, materiał surowego płótna z pastelowymi barwami. Dzięki temu tworzy małe mikroświaty, w których zamyka całą paletę nastrojów i stanów emocjonalnych. Choć emocje, które przedstawia, często są w opozycji wobec siebie, to jednak, na powierzchni jej płócien, w magiczny sposób zaczynają się dopełniać, tworząc harmonijną, zrównoważoną kompozycję, w której zamknięto liryczną opowieść o dwoistości ludzkiej natury i kosmosu.
W swojej twórczości Agata Kosmala świadomie unika opisowego języka, posługuje się abstrakcją, by uciec od dosłowności,
która tkwi w znajomych kształtach ludzi i przedmiotów. Obrazy artystki szepczą więc wprost do naszych zmysłów, pobudzając emocje, które nie zawsze umiemy nazwać. Choć odnajdujemy w nich mnogość barw i ślady szerokiego gestu malarskiego, to jednak tchną spokojem, uwodzą lirycznością i wzbudzają zaciekawienie tajemnicą, która się w nich kryje. Agata Kosmala tworzy w skupieniu,
kontempluje niuanse kompozycji, która dopiero zaistnieje, niczym japoński kaligraf analizuje każdy ruch dłoni, rzadko pozwalając, by prowadziła ją wyłącznie intuicja. W jej płótnach znajdują miejsce spotkania dynamiczny ślad pędzla i przemyślana, minimalistyczna kompozycja. Szukając wyciszenia, ostrożnie dobiera środki malarskie, wierząc, że mniej, znaczy więcej. Świat, który buduje na powierzchni płótna jest subtelny, tajemniczy, elegancki i eteryczny. Jeśli w jej obrazach pojawia się błyszczący złotem szlagmetal, to wyłącznie w detalu, pobłyskując punktowo. Choć czasem zdarza jej się rozpryskiwać farbę na płótno, to jednak zawsze dba o to, by było to kilka kropel, które spadną w odpowiednim miejscu, nadając kompozycji wrażenie lekkości i niemal biżuteryjnej dekoracyjności. Gest, intuicja i przypadek podporządkowane są rozumowi, pojawiają się wyłącznie ramach wcześniej ustalonego planu. Jak mówi sama artystka: To malarstwo gestu, ale nie szybkich decyzji.




































