Artysta Tygodnia: Agnieszka Lech-Bińczycka
Nie ulega wątpliwości, że grafiki Agnieszki Lech-Bińczyckiej uwodzą widza (od pierwszego i każdego kolejnego spojrzenia) subtelnością, niezwykłą elegancją, finezją i liryzmem – które odnaleźć można w skomplikowanych gestach, ułożeniu ciał przedstawionych kobiet, w misternym udrapowaniu okrywających (lub – kusząco odsłaniających) je tkanin. Bohaterki tych prac rozpuszczają włosy, nachylają się nad miską z wodą, zwijają się w pozycję embrionalną, zsuwają z siebie odzienie. Oglądamy je więc w sytuacjach bardzo prywatnych – odbiorca staje się w pewnym sensie podglądaczem, którego wzrok wdziera się do zamkniętej, bardzo intymnej sfery ukazywanych kobiet. Nigdy nie jest nam jednak dane zobaczyć ich twarzy. Agnieszka Lech-Bińczycka, kontestując współczesną kulturę „selfie”, w której stworzenie nowoczesnego, cyfrowego portretu i autoportretu, jest niezwykle proste i dostępne dla każdego z nas, umieszcza prawdziwą treść przedstawiania w gestach, pozach, ułożeniu tkaniny – zwracając uwagę, na szeroką gamę elementów, które, poza wychodzącym zazwyczaj na pierwszy plan, unikalnym dla każdego z nas wizerunkiem oblicza, budują naszą tożsamość. Jak sama mówi:(…) jednym z założeń dotyczących mojego cyklu było wyeliminowanie z portretu czegoś tak kanonicznego jak twarz – która wydaje się być synonimem portretu. „Pozbawienie” kogoś jego własnej twarzy, we współczesnej kulturze, jest odbierane w sposób jednoznaczny, gdyż to w niej dopatrujemy się znamion osoby i podmiotowości. Wystarczy zwrócić uwagę na fakt, że potwierdzanie tożsamości opiera się obecnie, przede wszystkim na analizie porównawczej fotografii twarzy, z prawdziwą twarzą. I to podobieństwo jest najistotniejszym czynnikiem gwarantującym poprawność takiego potwierdzenia. Unikanie przedstawień twarzy w moich grafikach, miało na celu odnalezienie i wyeksponowanie innych elementów budujących tożsamość, które może w sposób mniej oczywisty niż wizerunek twarzy, będą odwoływać się do wyglądu i do prawdy o człowieku. Poprzez świadome i konsekwentne ukrywanie fizjonomii głowy, starałam się cechy identyfikacyjne przenieść w inny obszar. W każdym wypadku, kompozycja grafiki jest tak prowadzona, aby brak twarzy rekompensować odsłanianiem innych części ciała, wprowadzając gest, napięcie czy ubiór będący w tym wypadku nośnikiem konkretnych znaczeń.
Widz, stający przed dziełami Agnieszki Lech-Bińczyckiej, z pewnością dostrzeże obecne w nich inspiracje sztuką i kulturą Japonii. Pomimo monumentalnych wręcz formatów grafik, odnajdujemy w nich intymność, wyciszenie, przyczynek do kontemplacji – szczególnego ducha ZEN. Sama artystka podkreśla, jak duży wpływ wywarła na nią twórczość artystów japońskich: (…) moja fascynacja Krajem Kwitnącej Wiśni, nie do końca ma źródła w kulturze współczesnej, gdyż przede wszystkim zawdzięczam ją (XVIII-XIX wiecznym) drzeworytom wielobarwnym. To właśnie te same grafiki, które kiedyś zachwyciły m.in. Gauguina, Lautreca, Mary Cassatt a później Wyspiańskiego, Weissa czy Wyczółkowskiego, ukształtowały też moją wrażliwość i wyobrażenie o kulturze Japonii. Dzięki grafikom Harunobu, Utamaro oraz Kuniyoshi odkryłam całe bogactwo środków takich jak dekoracyjny układ form, asymetria czy aktywna rola pustej przestrzeni. Artyści ukiyo-e w kadrach drzeworytu przenosili odbiorcę w sferę nieograniczonej wyobraźni. Dokonywali tego rezygnując z dosłowności nieokrytego ciała na rzecz tkanin i ich układu. Znaczące stały się dla mnie wyrafinowane formaty wąskich pionowych kompozycji, ich monumentalna forma, gdzie twórcy przedmiotem badań uczynili draperię szat i skrywające się w nich ciało, a jednocześnie istotne dla nich stały się wewnętrzne przeżycia portretowanej postaci, stojących, będących w ruchu czy np. zajętych codzienną toaletą. Poza ukazywaniem japońskiego ubioru i interpretacją zasad kompozycji, jest też dialog z inną duchowością, koegzystencja kultur przecież tak różnych od siebie, autonomicznych, a jednocześnie posiadających naturalną cechę syntezy, w wyniku której możliwe jest operowanie obrazem zawierającym w sobie zarówno pierwiastek sztuki japońskiej i antyku.
W mojej ocenie, szczególnie niezwykły i budzący podziw jest kontrast pomiędzy pracochłonną, trudną, wymagającą cierpliwości techniką, używaną przez artystkę, a efektem lekkości, delikatności, mgielnej eteryczności, który ujawnia się w skończonym dziele. Agnieszka Lech-Bińczycka używa rzadkiej technologii odprysku korundowego, której dokładny opis znaleźć można w dalszej części powyższego katalogu. Jego cechą charakterystyczną jest nie tylko, widoczny na pierwszy rzut oka, znamienny, „cętkowany” wygląd grafik. Dzięki temu, że elementy wklęsłe w płycie trawione są dość głęboko, możliwe jest stworzenia relatywnie dużej ilości odbitek o dobrej jakości, zaś sam proces twórczy – przypomina kontemplacyjny, niemal medytacyjny akt kreacji, który znów odnosić nas może do kultury Wschodu. Sama artystka opisuje go w następujący sposób: Specyfika techniki, w której pracuję, narzuca mi też określony rytm, w którym rozpoczęta już praca nie może zostać przerwana. Każdy dłuższy przestój niweluje moje starania o uzyskanie określonej materii, modelunku, czy detalu. Żeby lepiej zrozumieć o czym mówię, trzeba spróbować poznać technologię, w której tworzę, gdzie cały czas pojawiają się newralgiczne, czy też nieprzewidziane sytuacje, które decydują o tym, czy wielotygodniowy czas spędzony nad matrycą, ostatecznie zakończy się odbitką, czy może trzeba będzie wszystko powtórzyć. Moje matryce, nim zostaną wytrawione, są niezwykle delikatne i podatne na wszelkie czynniki zewnętrzne, gdyż obrazy na nich są usypywane. Można ten etap porównać do tworzenia mandali przez mnichów buddyjskich. Zamiast kolorowego piasku, którego używają mnisi, ja swoje grafiki tworzę z karborundu.
Marcin Krajewski